Cameron Higlands okazało
się strzałem w dziesiątkę. Mogę z całą odpowiedzialnością
polecić to miejsce każdemu miłśnikowi natury,przygody i
adrenaliny.
Nigdy wcześniej nie
słyszałam o tym regionie. Zupełnie przypadkiem,natrafiłam na
zdjęcia znajomej (a więc jednak facebook ma jakieś pozytywy:) i
stwierdziłam że wygląda to na całkiem fajne miejsce. Ponieważ z
przyczyn logistycznych mogliśmy tam zostać tylko na jedną
noc,postanowiliśmy wyjechać z samego rana. Trochę obawialiśmy się
o dostępność biletów,jednak okazało się że z racji sezonu
bardzo nie-turystycznego, nie było najmniejszego problemu z
kupieniem biletów tuż przed. Nasze główne bagaże zostawiliśmy w
przchowalni na dworcu autobusowym.(2.5 zł. Za bagaż, za dzień to
śmieszna cena za oszczędzenie kręgosłupa) i zaopatrzeni tylko w
niezbędne minimum wsiedliśmy do autokaru. WOW!WOW!WOW! Jak nie
wiele do szczęścia potrzeba – autobus właściwie przypominał
biznes klasę w samolocie. Tylko 3 siedzenia w rzędzie,duuużo
miejsca do wygodnego usadzenia czterech liter,prawie że do poziomu
odchylane oparcie i podnóżek. Nikt nikgo(patrz ja i Mąż) nie
popycha,nie szturcha,nie drażni.Zamiast przewidywanych 4
godzin,jechaliśmy tylko 3. Same plusy.A to był dopiero początek
dnia.
Tanah Rata – miejscowość
w której się zatrzymaliśmy ma niewątpliwie duży urok.Dość
dziwne, bo jest to typowo turystyczna miejscowość,składająca się
głównie z miejsc noclegowych,biur podróży i restauracji, a takich
miejsc staram się unikać. Być może jest to kwestia chłodniejszego
klimatu i przepięknych,zielonych gór tonących w mistycznej mgle.
Możliwe też, że dzieje się tak dlatego,iż lokalni chcą jak
najlepiej ugościć wszystkich przybyszów,a nie tylko zedrzeć z
nich kasę.
Powyzsze trzy zdjecia:Cameron Highlands |
Zaraz po przyjeździe
zameldowaliśmy się w naszym pensjonacie,skąd od razu pojechaliśmy
na półdniową wycieczkę. Nasz przewdonik – Velu,Hindus z
pochodzenia – podjechał po nas lekko rozklekotanym jeepem i wraz z
drugą parą zaczeliśmy zwiedzanie. Pierwsza była plantacja herbaty
(to co przykuło moją uwagę na zdjęciach znajomej). Hektary
labiryntów pomiędzy zielonymi krzakami.Wrażenie robi
niesmowite.Velu stwierdził,iż mimo że jest to największy
producent czarnego napoju w całej Malezji,to jakość jest bardzo
kiepska,głównie przez fakt zbiorów mechanicznych. My jednak
kupiliśmy małą paczuszkę na spróbowanie,coby sobie samemu
wyrobić zdanie. Następnym punktem programu była góra Birchang i
mechowy las. Pomieszanie scenerii z Jurassic Park i Avatara.
Grube,powyginane w najróźniejsze kształty gałęzie,porośnięte
mchem podłoże i całe mnóstwo najdziwniejszych roślin. To dopiero
frajda dla takiego mieszczucha jak ja. Tak mi się spodobało,że
postanowiłam koniecznie wybrać się na dłuższy trekking
następnego dnia. Ostatnie dwie 'atrakcje' o ile bardzo
sympatyczne,były mało przygodowe. Farma motyli i truskawek.
Dzunglowe korony. |
Nasz powoz. |
Gdy wróciliśmy do Tanah
Rata była najwyższa pora na smaczną kolację, Tym razem
odwiedziliśmy indyjską knajpką,która de facto oprócz dań z
południowych Indii,serwowała jeszcze kuchnię chińską i
malezyjską. Jak to dobrze że zamawiając,poprosiłam aby moje danie
nie było zbyt ostre.Dzięki temu 'wypaliłam' sobie tylko pół buzi
i (z krótkimi przerwami na orzeżwiające bananowe lassi) dałam
radę zjeść całą porcję.
Wieczór spędziliśmy na
poszukiwaniu autobusu powrotnego. W internecie i na plakatch jak byk
było napisane że jest autobus do Kuala Lumpur o 16.00.
Niestety,nigdzie nie mogliśmy dostać biletów. Albo dane biuro ich
nie sprzedawało,albo uparcie twierdziło że tak naprawdę jest to
autobus widmo i nie istnieje. Nie zrażeni (bardzo zależało nam
właśnie na tym autobusie z przyczyn logistycznych), zrobiliśmy
kilka okrążeń po miejscowości, licząć że w końcu ktoś zlamie
pakt milczenia i wyjawi nam,jak dostać się na pokład. Kropla drąży
skałę – 2 godziny później,w jednym z biur właśnie otworzyli
sprzedaż! Sukces! Długo nie czekając,kupiliśmy bilety,dziesięć
razy upewniając się czy aby na pewno ten autobus istnieje i
odjedzie.
No comments:
Post a Comment