Na ten dzień,zaplanowana
została druga wycieczka,w program w której wchodziły między
innymi wizyta w wiosce zamieszkanej przez rdzenną ludność,trekking
przez dżunglę oraz prezentacja największego kwiatu na ziemi –
raflezji. Jak na złość okazało się że akurat teraz roślina nie
kwitnie,więc i wycieczki nie opłaca się robić.
Niezrażeni,postanowiliśmy samodzielnie pobuszować w zieleni.
Dostaliśmy 'namiary' na niezbyt wymagajacy, 2-godzinny szlak. I
teraz pytanie czysto logiczne: mając na uwadze nasze wcześniejsze
doświadczenia w zdobywaniu informacji oraz fakt że są one podawane
odwrotnie proporcjonalnie do prawdy – ile trwał nasz trekking i
jak bardzo byliśmy zmęczeni?
Zaczęło się – jak to
zwykle bywa – niewinnie.Jako że szlak miał być dobrze
oznaczony,szukaliśmy początku jakieś 20 minut. W końcu, po
przejściu przez kilka prywatnych ogródków,udało nam się dostać
na wybraną trasę. Miło,łatwo, sympatycznie. Przez gąszcz drzew
nadal było widać pobliskie domy. Niemniej jednak była to namiastka
przygody, więc już się uśmiechałam od ucha do ucha. Pogoda,jako
że jest to teren górzysty, była idealna. Ciepło,słonecznie,ale
co jakiś czas orzeźwiał nas zimny powiew wiatru. Dość szybko
doszliśmy do miejsca gdzie szlak miał się rozdzielić na nasz i
inny. Inny był,a nasz...miał zakaz wstępu. Grzecznie
przestrzegając przepisów, poszliśmy więc w drugą stronę.Szybko
jednak okazało się, że ścieżka zaczyna schodzić w dół – a
nasz szlak miał prowadzić na pobliską górę. Z dołu,
zobaczyliśmy że 'zamkniętym' szlakiem jednak jacys śmiałkowie
szli.Postanowiliśmy zawrócić i spróbować. Znak musiał chyba tam
stać od bardzo dawna (swoją droga był troche zardzewiały i
porośniety mchem), bo wkrótce zobaczylismy dalsze drogowskazy,
które upewnily nas że idziemy w dobrym kierunku – czyli pod
górę. Pod bardzo wysoką i stromą górę. W tym momencie łatwizna
się skończyła. Ścieżka przemieniła się w schody ułożone z
gałęzi,oczywiscie o róznej wielkości,wysokości i szerokości.
Sprawy nie ulatwiał fakt,iż wszystko było pokryte mokrym mchem i
liściami – poślizg i bolesny upadek,lub też ześlizgnięcie się
z wąziutkiego przejścia ,było tylko kwestią czasu.(co oczywiście
udało mi się zrobić). No cóż...chciałam przygody to ją miałam.
Po dwóch
godzinach,doczłapaliśmy się na sam szczyt. Widok niewątpliwie był
wart wysiłku. Chwila chwały i czas schodzić. Nie chcieliśmy
eksperymentować ze ścieżkami z drugiej strony góry (nie mielismy
zbyt dużo czasu),więc zgodnie z wczesniejszymi sugestiami obraliśmy
pobliski szlak,który prowadził w dół i w połowie miał się
łączyć z nasza pierwszą drogą. Początek był prosty,aby już po
kilku minatach okazało się że ścieżki praktycznie nie widać,a
my przedzieramy się przez gąszcze,haszcze i inne zielone,wysokie
szcze.... natrafiliśmy na strumień,stwierdziliśmy więc że
pójdziemy wzdłuż niego, w końcu woda zawsze 'schodzi' najprostszą
drogą w dół. Po 30 minutach zobaczyliśmy coś co przypominało
rozwidlenie. Prosto, zaczynała się w miarę normalna ścieżka. W
prawo był znak wskazujacy trasę do naszej miejscowości. Trasę
prowadzącą praktycznie pionowo w dół w jeszcze większe i wyższe
trawy. W pewnym momencie czułam się jak Alicja w labiryncie.
Postanowilismy zawierzyć w oznaczenia 'drogowe' i przedrzeć się w
głąb,w poszukiwaniu scieżki. Nasz (a właściwie Bartka,który ma
jakiś 6 zmysł) wybór okazał się trafny i po niedługim czasie
wróciliśmy na szlak. Nie ułatwiało to jednak sprawy. Ścieżka
najwyraźniej brała udział w jakimś projekcie konserwacji
natury,bo co na nią spadło tak leżało. Zaczeło się więc
przeskakiwanie,przechodzenie,przepełzanie i okrążanie. Wspominałam
już że było ślisko,stromo i wąsko? Moje buty i spodnie przybrały
kolor błotnego brązu,a bluzka i plecak mchowej zieleni.
Była to jednak jedna z
najfajniejszych wędrówek jakie kiedykolwiek miałam. Kiedy cali
umorusani,spoceni i zmęczeni wrócilśmy na główna drogę do
naszej miejscowości (tak udało nam się wydostać z gąszczu)
czułam niemałą satysfakcję. Nagrodą był przepyszny indyjski
obiad. Jako że wyprawa zajęła nam dwa razy dłużej,dość szybko
się zebraliśmy i udaliśmy się na stacje autobusową. Autokar
'widmo' już czekał i wydawał się dość realny.Kiedy się
wygodnie usadowiłam w siedzeniu,byłam pewna że nie śnię ;)
No comments:
Post a Comment