Translate

Sunday, August 5, 2012

W wielkiej dżungli,potężnej dżungli ...

Na ten dzień,zaplanowana została druga wycieczka,w program w której wchodziły między innymi wizyta w wiosce zamieszkanej przez rdzenną ludność,trekking przez dżunglę oraz prezentacja największego kwiatu na ziemi – raflezji. Jak na złość okazało się że akurat teraz roślina nie kwitnie,więc i wycieczki nie opłaca się robić. Niezrażeni,postanowiliśmy samodzielnie pobuszować w zieleni. Dostaliśmy 'namiary' na niezbyt wymagajacy, 2-godzinny szlak. I teraz pytanie czysto logiczne: mając na uwadze nasze wcześniejsze doświadczenia w zdobywaniu informacji oraz fakt że są one podawane odwrotnie proporcjonalnie do prawdy – ile trwał nasz trekking i jak bardzo byliśmy zmęczeni?

Zaczęło się – jak to zwykle bywa – niewinnie.Jako że szlak miał być dobrze oznaczony,szukaliśmy początku jakieś 20 minut. W końcu, po przejściu przez kilka prywatnych ogródków,udało nam się dostać na wybraną trasę. Miło,łatwo, sympatycznie. Przez gąszcz drzew nadal było widać pobliskie domy. Niemniej jednak była to namiastka przygody, więc już się uśmiechałam od ucha do ucha. Pogoda,jako że jest to teren górzysty, była idealna. Ciepło,słonecznie,ale co jakiś czas orzeźwiał nas zimny powiew wiatru. Dość szybko doszliśmy do miejsca gdzie szlak miał się rozdzielić na nasz i inny. Inny był,a nasz...miał zakaz wstępu. Grzecznie przestrzegając przepisów, poszliśmy więc w drugą stronę.Szybko jednak okazało się, że ścieżka zaczyna schodzić w dół – a nasz szlak miał prowadzić na pobliską górę. Z dołu, zobaczyliśmy że 'zamkniętym' szlakiem jednak jacys śmiałkowie szli.Postanowiliśmy zawrócić i spróbować. Znak musiał chyba tam stać od bardzo dawna (swoją droga był troche zardzewiały i porośniety mchem), bo wkrótce zobaczylismy dalsze drogowskazy, które upewnily nas że idziemy w dobrym kierunku – czyli pod górę. Pod bardzo wysoką i stromą górę. W tym momencie łatwizna się skończyła. Ścieżka przemieniła się w schody ułożone z gałęzi,oczywiscie o róznej wielkości,wysokości i szerokości. Sprawy nie ulatwiał fakt,iż wszystko było pokryte mokrym mchem i liściami – poślizg i bolesny upadek,lub też ześlizgnięcie się z wąziutkiego przejścia ,było tylko kwestią czasu.(co oczywiście udało mi się zrobić). No cóż...chciałam przygody to ją miałam.







Po dwóch godzinach,doczłapaliśmy się na sam szczyt. Widok niewątpliwie był wart wysiłku. Chwila chwały i czas schodzić. Nie chcieliśmy eksperymentować ze ścieżkami z drugiej strony góry (nie mielismy zbyt dużo czasu),więc zgodnie z wczesniejszymi sugestiami obraliśmy pobliski szlak,który prowadził w dół i w połowie miał się łączyć z nasza pierwszą drogą. Początek był prosty,aby już po kilku minatach okazało się że ścieżki praktycznie nie widać,a my przedzieramy się przez gąszcze,haszcze i inne zielone,wysokie szcze.... natrafiliśmy na strumień,stwierdziliśmy więc że pójdziemy wzdłuż niego, w końcu woda zawsze 'schodzi' najprostszą drogą w dół. Po 30 minutach zobaczyliśmy coś co przypominało rozwidlenie. Prosto, zaczynała się w miarę normalna ścieżka. W prawo był znak wskazujacy trasę do naszej miejscowości. Trasę prowadzącą praktycznie pionowo w dół w jeszcze większe i wyższe trawy. W pewnym momencie czułam się jak Alicja w labiryncie. Postanowilismy zawierzyć w oznaczenia 'drogowe' i przedrzeć się w głąb,w poszukiwaniu scieżki. Nasz (a właściwie Bartka,który ma jakiś 6 zmysł) wybór okazał się trafny i po niedługim czasie wróciliśmy na szlak. Nie ułatwiało to jednak sprawy. Ścieżka najwyraźniej brała udział w jakimś projekcie konserwacji natury,bo co na nią spadło tak leżało. Zaczeło się więc przeskakiwanie,przechodzenie,przepełzanie i okrążanie. Wspominałam już że było ślisko,stromo i wąsko? Moje buty i spodnie przybrały kolor błotnego brązu,a bluzka i plecak mchowej zieleni.


Była to jednak jedna z najfajniejszych wędrówek jakie kiedykolwiek miałam. Kiedy cali umorusani,spoceni i zmęczeni wrócilśmy na główna drogę do naszej miejscowości (tak udało nam się wydostać z gąszczu) czułam niemałą satysfakcję. Nagrodą był przepyszny indyjski obiad. Jako że wyprawa zajęła nam dwa razy dłużej,dość szybko się zebraliśmy i udaliśmy się na stacje autobusową. Autokar 'widmo' już czekał i wydawał się dość realny.Kiedy się wygodnie usadowiłam w siedzeniu,byłam pewna że nie śnię ;)

No comments:

Post a Comment