Translate

Monday, July 23, 2012

Dead or Alive



Ze spokojnej Japonii, w której nikt nigdy nie trąbił, przylecieliśmy do miasta w którym praktycznie słychac głównie klaksony. Na ulicy może znokautować Cię wszystko:od samochodu,poprzez innych przechodniów na bezdomnych psach kończąc. Światła to nawet nie sugestia - to poprostu ozodoba. W Manili każdy chodzi i jeździ jak chce. Istna walka o przetrwanie. Z trybu 'spokojny' trzeba było przełączyć się na tryb 'taran'. Litości (patrz uprzejmości) nie wolno okazywać. Kierowani sentencją (z którą nie do końca się zgadzam): co Cię nie zabije to Cię wzmocni, postanowiliśmy odwiedzić Intramuros - stary hiszpański fort.
Nasz środek transportu.
A zapowiadalo sie tak dobrze...
Pierwsza atrakcja - podróż jeepney. Czyli wskakuj w biegu, siadaj i pilnuj żebyś nie wypadł.Potem przesiadka do szybkiej kolejki naziemnej - lekki ścisk, dużo zaciekawionych spojrzeń. 40 minut i byliśmy na miejscu. Zwiedzanie zaczeło sie dość pozytywnie,początkowo na piechotę, następnie w tzw. pedicab -czyli małej taksówce napedzanej siłą nóg.(nie naszych) To był największy błąd. I kolejna lekcja - nie można być za bardzo ufnym ani miłym, chyba że w bardzo szybkim tempie chce sie pozbyć kasy. W skrócie: umówilismy się na 300 pesos a nagle wyszło 600. Bo się jazda przedłużyła, bo było nas dwoje, bo jego rodzina jest biedna bla bla bla. To są momenty których nie lubię, ale groźne spojrzenie i kilka ostrych przekleństw po polsku załatwiło sprawę.(co prawda ich nie zrozumiał, ale sam dzwięk jest dość ostry i twardy i robi wrazenie:)
Deszczowa piosenka.
Szybka decyzja - wracamy. Mieliśmy już dosyć ciagłego zaczepiania i nachalnego nagabywania. Co innego poznać loklną kulture a co innego jak ta 'kultura' próbuje Cię wydudkać na wszystkie możliwe sposoby. Plan powrotu był prosty - gorzej z wykonaniem. W tak zwanym międzyczasie zaczęlo padać. A właściwie to lać. A najwlaściwiej to zaczął się potop. W ciągu 20 minut miasto zamieniło się w Wenecję. Wyzwanie pierwsze: chodzenie po ulicach w wodzie do kolan, gdzie nadal kaźdy próbuje Cię rozjechać. Dotarliśmy do kolejki - ale już wyjście ze stacji nie bylo takie proste. Hektolitry wody, dziesiątki parasolek i setki ludzi próbujących przedostać się gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie. Nie wiedzieć jak, wylądowalismy na środku ulicy, gdzie pan ze straży miejskiej/drogowej probował nam pomóc złapać jeepney. Bezskutecznie,lawirowanie miedzy pędzacymi samochodami nie przyniosło skutku. Zrezygnowani, zgodziliśmy się wziąć taksówkę (na szczescie udało nam się utargować cenę do przyzwoitej) i po mozolnych manerwach kierowcy udało nam się dotrzeć do hotelu. Podróż tam 40 minut. Z powrotem: 3 godziny.
Zawsze mozna sie dobrze bawic.
Jedyne czego chcieliśmy to wydostać sie z tego miasta. Ciągle lało - więc znowu wzieliśmy taxi. W połowie drogi, kierowca stwierdził ze korek jest za duży i że nie opłaca mu sie nas wieść. Wysadził nas na stacji benzynowej i odjechał. Z bagażami i wodą po kolana, zastanawialiśmy się co dalej. Na szczęscie trzeźwośc umysłu Męża, pozowliła nam wpaśc na pomysł wzięcia długodystansowego autobusu, który i tak jechal w tamtą stronę, a który miał przynajmniej na tyle wysokie zawieszenie że nie zamieniał się w łódź podwodną jak reszta samochodów. Ostatni etap-dotarcie do stacji autobusowej, władowanie sie do autokaru i wyruszenie do Puerto Galera. Ufff.



Bezpieczenstwo przedewzsystkim.
ps. Wszędzie strażnicy z bronią. Skelp, bank, restauracja, metro. Wielkie dubeltówki przy boku i bacznie obserwujace spojrzenia.

No comments:

Post a Comment