Ze
spokojnej Japonii, w której nikt nigdy nie trąbił, przylecieliśmy
do miasta w którym praktycznie słychac głównie klaksony. Na ulicy
może znokautować Cię wszystko:od samochodu,poprzez innych
przechodniów na bezdomnych psach kończąc. Światła to nawet nie
sugestia - to poprostu ozodoba. W Manili każdy chodzi i jeździ jak
chce. Istna walka o przetrwanie. Z trybu 'spokojny' trzeba było
przełączyć się na tryb 'taran'. Litości (patrz uprzejmości) nie
wolno okazywać. Kierowani sentencją (z którą nie do końca się
zgadzam): co Cię nie zabije to Cię wzmocni, postanowiliśmy
odwiedzić Intramuros - stary hiszpański fort.
Nasz środek transportu. |
A zapowiadalo sie tak dobrze... |
Pierwsza
atrakcja - podróż jeepney. Czyli wskakuj w biegu, siadaj i pilnuj
żebyś nie wypadł.Potem przesiadka do szybkiej kolejki naziemnej -
lekki ścisk, dużo zaciekawionych spojrzeń. 40 minut i byliśmy na
miejscu. Zwiedzanie zaczeło sie dość pozytywnie,początkowo na
piechotę, następnie w tzw. pedicab -czyli małej taksówce
napedzanej siłą nóg.(nie naszych) To był największy błąd. I
kolejna lekcja - nie można być za bardzo ufnym ani miłym, chyba że
w bardzo szybkim tempie chce sie pozbyć kasy. W skrócie: umówilismy
się na 300 pesos a nagle wyszło 600. Bo się jazda przedłużyła,
bo było nas dwoje, bo jego rodzina jest biedna bla bla bla. To są
momenty których nie lubię, ale groźne spojrzenie i kilka ostrych
przekleństw po polsku załatwiło sprawę.(co prawda ich nie
zrozumiał, ale sam dzwięk jest dość ostry i twardy i robi
wrazenie:)
Deszczowa piosenka. |
Szybka
decyzja - wracamy. Mieliśmy już dosyć ciagłego zaczepiania i
nachalnego nagabywania. Co innego poznać loklną kulture a co innego
jak ta 'kultura' próbuje Cię wydudkać na wszystkie możliwe
sposoby. Plan powrotu był prosty - gorzej z wykonaniem. W tak zwanym
międzyczasie zaczęlo padać. A właściwie to lać. A najwlaściwiej
to zaczął się potop. W ciągu 20 minut miasto zamieniło się w
Wenecję. Wyzwanie pierwsze: chodzenie po ulicach w wodzie do kolan,
gdzie nadal kaźdy próbuje Cię rozjechać. Dotarliśmy do kolejki -
ale już wyjście ze stacji nie bylo takie proste. Hektolitry wody,
dziesiątki parasolek i setki ludzi próbujących przedostać się
gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie. Nie wiedzieć jak, wylądowalismy na
środku ulicy, gdzie pan ze straży miejskiej/drogowej probował nam
pomóc złapać jeepney. Bezskutecznie,lawirowanie miedzy pędzacymi
samochodami nie przyniosło skutku. Zrezygnowani, zgodziliśmy się
wziąć taksówkę (na szczescie udało nam się utargować cenę do
przyzwoitej) i po mozolnych manerwach kierowcy udało nam się
dotrzeć do hotelu. Podróż tam 40 minut. Z powrotem: 3 godziny.
Zawsze mozna sie dobrze bawic. |
Jedyne
czego chcieliśmy to wydostać sie z tego miasta. Ciągle lało -
więc znowu wzieliśmy taxi. W połowie drogi, kierowca stwierdził
ze korek jest za duży i że nie opłaca mu sie nas wieść. Wysadził
nas na stacji benzynowej i odjechał. Z bagażami i wodą po kolana,
zastanawialiśmy się co dalej. Na szczęscie trzeźwośc umysłu
Męża, pozowliła nam wpaśc na pomysł wzięcia długodystansowego
autobusu, który i tak jechal w tamtą stronę, a który miał
przynajmniej na tyle wysokie zawieszenie że nie zamieniał się w
łódź podwodną jak reszta samochodów. Ostatni etap-dotarcie do
stacji autobusowej, władowanie sie do autokaru i wyruszenie do
Puerto Galera. Ufff.
Bezpieczenstwo przedewzsystkim. |
ps. Wszędzie strażnicy z bronią. Skelp, bank, restauracja, metro. Wielkie dubeltówki przy boku i bacznie obserwujace spojrzenia.
No comments:
Post a Comment