Na nic zdało się
odpukiwanie w niemalowane. Powrót do filipińskich metropolii
przysporzył nam kilku siwych włosów.A zaczęło się tak pięknie.
Obudził mnie szum fal.
Morze było spokojne, słońce nieśmiało wyglądało zza chmur. Mąż
zdążył już przynieść małe co nieco na śniadanie,którym
postanowiłam się delektować na tarasie- w końcu nie często
zdarza się mieć tak piekny widok na wodę i wyspę zarazem. Po
załatwieniu wszystkich formalności,płatności i pożegnaniu się z
Johnem (moim australijskim instruktorem), powoli udaliśmy się w
stronę keji. Łódź do Batangas miała odpłynąć o 10.30 a
stamtąd już prosto autobusem do celu.Na miejscu okazało się że
właśnie przed chwilą rejs został odwołany i musimy czekać 1,5
godziny na następny. Troszkę zdenerwowani – ale cały czas w
dobrych humorach, zdecydowaliśmy się na drugie śniadanie w naszej
ulubionej kanjpce. Typowo filipińskie, czyli:ryż smażony z
czosnkiem, jajka sadzone a do tego kiełbaska lub słodka wołowina.
Czas zleciał dość szybko i nim się obejrzeliśmy,siedzieliśmy w
łodzi a Sabang znikała nam z oczu. Do brzegu przybyliśmy o czasie.
Nauczeni doświadczeniem, na wszystkie próby 'porwania' naszego
bagażu w ramach pomocy, grzecznie lub troche mniej grzecznie
odpowiadaliśmy 'nie'. Autobusy odjeżdzały z tego samego miejsca do
którego przyjechalismy tydzień temu. I tu,choć z początku
niepozornie, zaczęła się nasza droga do zatracenia.Plan był
prosty: dojechać do Manili,przesiąść się w drugi autobus i
dojechać do Angeles, skąd nazajutrz mieliśmy wylecieć na Borneo.
W trakcie poszukiwania właściwego autobusu, jeden z kierowców
zaczął nas zapewniać że jedzie prosto do Angeles i nie musimy się
nigdzie przesiadać. Wizja nie ciągania się z bagażami uderzyła
nam do głowy i uwierzyliśmy. Jak się nie ma w głowie to się ma w
nogach.Albo w portfelu.
Ponad trzy godziny jazdy i
wylądowalismy na przedmieściach Manili. Ani trochę blisko Angeles.
No cóż...poddać się nie można więc szukamy dalszego transportu.
Zostaliśmy skierowani do autobusu, który miał dojeżdzać do
miejscowości zaraz obok Angeles a stamtąd (podobno) następny bus
już do celu. Dojechaliśmy do Dau (miasto obok) i ...klops.
Autobusów do Angeles nie ma. Za taksówkę chcieli ok. 700 pesos.
Był trochę tańszy sposób-poruszanie się tzw.'trike' czyli motor
plus mała kabina obok. Nie było opcji żebysmy zmieścili się
oboje z bagażami, a razem z Mężem stwierdziliśmy że tym bardziej
nie ma opcji żebysmy się rozdzielili. Poszukiwania dojazdu w
internecie spełzły na niczym, ponieważ fast food który twierdził
że ma wi-fi, nagle obwinił deszcz o jego brak. Absolutnie nikt z
pytanych przez nas ludzi nie wiedział ani gdzie jest nasz hotel, ani
nawet jak dostać się do dzielnicy w której miał się znajdować.
Już myślałam że los się do nas uśmiechnął,kiedy na stacji
benzynowej pozwolili mi skorzystać z telefonu i zadzwonić do
hotelu. Znowu psikus – numer nieprawidłowy.
Zrezygnowani,
zdecydowaliśmy się wziąć jeepney który jechał 'mniej więcej' w
pożądanym kierunku, mając nadzieję że po drodze uda nam się
czegoś dowiedzieć. Ściśnięci jak sardynki,mocno trzymając
bagaże,dojechaliśmi (teoretycznie) do właściwej dzielnicy.
Niestety, krótkie rozeznanie w terenie i nadal ani widu ani słychu
po naszym hotelu. Próbując szczęścia, zaczeliśmy pytać
lokalnych. 'Tutaj prosto,potem w prawo' … 'Nie..najpierw w lewo a
potem prosto.' …' Musicie się zawrócić, hotel jest jakieś 5
kilometrów stąd' ….A w tak zwanym międzyczasie zrobiło się już
późno i kompletnie ciemno.
Dzikim trafem,natknęliśmy
się na kafejkę internetową. Pełni optymizmu,bylismy pewni że
'raz dwa' sprawdzimy drogę na google maps. Znaliśmy adres docelowy,
potrzebny był tylko adres bieżący. Ale to byłoby zbyt piękne.
Ani pani pracująca w kafejce,ani nikt w okolicy nie znał dokładnego
adresu. Wszyscy podawali tylko nazwę ulicy,która ciągneła się
prawie przez całe miasto! Nie wiedzieliśmy czy smiać się czy
płakać. Prawdopodbnie przyszło by nam spać na ulicy, albo zostać
ograbionym przez taksówkarza, gdyby nie pomoc Carmen. Okazała się
ona być żoną właściciela kafejki,która właśnie dowiedziała
się że trochę się pogubiliśmy i bardzo chciała nam pomóc.
Początkowo, oboje z Mężem byliśmy bardzo nieufni,zwłaszcza kiedy
zapewniała, że innym ufać nie można - ale jej tak. W końcu
zleciała się cała rodzina i zaczęła wspólnie dociekać gdzie
się podział nasz hotel. Jak tylko to ustalili, Carmen zaoferowała
że załatwi nam jeepney, po cenie dla lokalnych, który nas zabierze
do hotelu. A ona i jej mąż pojadą z nami na skuterze aby
dopilnować że nic się nam nie stanie. Stwierdziliśmy że
bezpieczniej będzie zaufać jej, niż samotnie włóczyć się z
bagażami po ciemnych ulicach nieznanego nam miasta. Mój Anioł
Stróż uznał już chyba,że jak na jeden dzień wystarczy przygód,
bo po około 10 minutach jazdy,zobaczyliśmy czerwony neon naszego
hotelu.Carmen – dziękuję Ci z całego serca!
Wiara w Filipińczyków
została choć trochę przywrócona. Gorący prysznic i miękkie
łóżko pomogły mi zasnąć w rekordowym tempie.
Zawsze wierzyłam w
powiedzenie: 'koniec języka za przewodnika'. Niestety, bardzo
przykro mi to stwierdzić, ale w większych miastach na Filipinach
stosowanie się do tego powiedzenia jest kompletną zgubą.Będąc
białym człowiekiem, jesteś chodzącym znakiem $$$. I nie byłoby
nic złego w tym, gdyby chodziło tylko o wyższą cenę. Jak świat
światem – na turystach zbijano kokosy. Problem w tym, że tutaj,
dla zarobku wywiozą cię w kompletnie przeciwnym kierunku. Nie ważne
jakie zadajesz pytanie, odpowiedź brzmi zawsze 'tak'. A o resztę
martw się potem.I tak społeczeństwo dzieli się głównie na tych
którzy chcą cię wyrolować i na tych, którzy mimo chęci,
absolutnie nie potrafią ci pomóc.
No nic.Dzięki
niezapomnianemu pobytowi na wyspie i pomocnej interwencji Carmen,
wspomnienia z Filipin będę miała bardzo przyjemne.Doprawione tylko
pewną dozą przestrogi na przyszłość.
No comments:
Post a Comment