Translate

Sunday, July 29, 2012

Droga do zatracenia.


Na nic zdało się odpukiwanie w niemalowane. Powrót do filipińskich metropolii przysporzył nam kilku siwych włosów.A zaczęło się tak pięknie.



Obudził mnie szum fal. Morze było spokojne, słońce nieśmiało wyglądało zza chmur. Mąż zdążył już przynieść małe co nieco na śniadanie,którym postanowiłam się delektować na tarasie- w końcu nie często zdarza się mieć tak piekny widok na wodę i wyspę zarazem. Po załatwieniu wszystkich formalności,płatności i pożegnaniu się z Johnem (moim australijskim instruktorem), powoli udaliśmy się w stronę keji. Łódź do Batangas miała odpłynąć o 10.30 a stamtąd już prosto autobusem do celu.Na miejscu okazało się że właśnie przed chwilą rejs został odwołany i musimy czekać 1,5 godziny na następny. Troszkę zdenerwowani – ale cały czas w dobrych humorach, zdecydowaliśmy się na drugie śniadanie w naszej ulubionej kanjpce. Typowo filipińskie, czyli:ryż smażony z czosnkiem, jajka sadzone a do tego kiełbaska lub słodka wołowina. Czas zleciał dość szybko i nim się obejrzeliśmy,siedzieliśmy w łodzi a Sabang znikała nam z oczu. Do brzegu przybyliśmy o czasie. Nauczeni doświadczeniem, na wszystkie próby 'porwania' naszego bagażu w ramach pomocy, grzecznie lub troche mniej grzecznie odpowiadaliśmy 'nie'. Autobusy odjeżdzały z tego samego miejsca do którego przyjechalismy tydzień temu. I tu,choć z początku niepozornie, zaczęła się nasza droga do zatracenia.Plan był prosty: dojechać do Manili,przesiąść się w drugi autobus i dojechać do Angeles, skąd nazajutrz mieliśmy wylecieć na Borneo. W trakcie poszukiwania właściwego autobusu, jeden z kierowców zaczął nas zapewniać że jedzie prosto do Angeles i nie musimy się nigdzie przesiadać. Wizja nie ciągania się z bagażami uderzyła nam do głowy i uwierzyliśmy. Jak się nie ma w głowie to się ma w nogach.Albo w portfelu.



Ponad trzy godziny jazdy i wylądowalismy na przedmieściach Manili. Ani trochę blisko Angeles. No cóż...poddać się nie można więc szukamy dalszego transportu. Zostaliśmy skierowani do autobusu, który miał dojeżdzać do miejscowości zaraz obok Angeles a stamtąd (podobno) następny bus już do celu. Dojechaliśmy do Dau (miasto obok) i ...klops. Autobusów do Angeles nie ma. Za taksówkę chcieli ok. 700 pesos. Był trochę tańszy sposób-poruszanie się tzw.'trike' czyli motor plus mała kabina obok. Nie było opcji żebysmy zmieścili się oboje z bagażami, a razem z Mężem stwierdziliśmy że tym bardziej nie ma opcji żebysmy się rozdzielili. Poszukiwania dojazdu w internecie spełzły na niczym, ponieważ fast food który twierdził że ma wi-fi, nagle obwinił deszcz o jego brak. Absolutnie nikt z pytanych przez nas ludzi nie wiedział ani gdzie jest nasz hotel, ani nawet jak dostać się do dzielnicy w której miał się znajdować. Już myślałam że los się do nas uśmiechnął,kiedy na stacji benzynowej pozwolili mi skorzystać z telefonu i zadzwonić do hotelu. Znowu psikus – numer nieprawidłowy.



Zrezygnowani, zdecydowaliśmy się wziąć jeepney który jechał 'mniej więcej' w pożądanym kierunku, mając nadzieję że po drodze uda nam się czegoś dowiedzieć. Ściśnięci jak sardynki,mocno trzymając bagaże,dojechaliśmi (teoretycznie) do właściwej dzielnicy. Niestety, krótkie rozeznanie w terenie i nadal ani widu ani słychu po naszym hotelu. Próbując szczęścia, zaczeliśmy pytać lokalnych. 'Tutaj prosto,potem w prawo' … 'Nie..najpierw w lewo a potem prosto.' …' Musicie się zawrócić, hotel jest jakieś 5 kilometrów stąd' ….A w tak zwanym międzyczasie zrobiło się już późno i kompletnie ciemno.



Dzikim trafem,natknęliśmy się na kafejkę internetową. Pełni optymizmu,bylismy pewni że 'raz dwa' sprawdzimy drogę na google maps. Znaliśmy adres docelowy, potrzebny był tylko adres bieżący. Ale to byłoby zbyt piękne. Ani pani pracująca w kafejce,ani nikt w okolicy nie znał dokładnego adresu. Wszyscy podawali tylko nazwę ulicy,która ciągneła się prawie przez całe miasto! Nie wiedzieliśmy czy smiać się czy płakać. Prawdopodbnie przyszło by nam spać na ulicy, albo zostać ograbionym przez taksówkarza, gdyby nie pomoc Carmen. Okazała się ona być żoną właściciela kafejki,która właśnie dowiedziała się że trochę się pogubiliśmy i bardzo chciała nam pomóc. Początkowo, oboje z Mężem byliśmy bardzo nieufni,zwłaszcza kiedy zapewniała, że innym ufać nie można - ale jej tak. W końcu zleciała się cała rodzina i zaczęła wspólnie dociekać gdzie się podział nasz hotel. Jak tylko to ustalili, Carmen zaoferowała że załatwi nam jeepney, po cenie dla lokalnych, który nas zabierze do hotelu. A ona i jej mąż pojadą z nami na skuterze aby dopilnować że nic się nam nie stanie. Stwierdziliśmy że bezpieczniej będzie zaufać jej, niż samotnie włóczyć się z bagażami po ciemnych ulicach nieznanego nam miasta. Mój Anioł Stróż uznał już chyba,że jak na jeden dzień wystarczy przygód, bo po około 10 minutach jazdy,zobaczyliśmy czerwony neon naszego hotelu.Carmen – dziękuję Ci z całego serca!

Wiara w Filipińczyków została choć trochę przywrócona. Gorący prysznic i miękkie łóżko pomogły mi zasnąć w rekordowym tempie.



Zawsze wierzyłam w powiedzenie: 'koniec języka za przewodnika'. Niestety, bardzo przykro mi to stwierdzić, ale w większych miastach na Filipinach stosowanie się do tego powiedzenia jest kompletną zgubą.Będąc białym człowiekiem, jesteś chodzącym znakiem $$$. I nie byłoby nic złego w tym, gdyby chodziło tylko o wyższą cenę. Jak świat światem – na turystach zbijano kokosy. Problem w tym, że tutaj, dla zarobku wywiozą cię w kompletnie przeciwnym kierunku. Nie ważne jakie zadajesz pytanie, odpowiedź brzmi zawsze 'tak'. A o resztę martw się potem.I tak społeczeństwo dzieli się głównie na tych którzy chcą cię wyrolować i na tych, którzy mimo chęci, absolutnie nie potrafią ci pomóc.



No nic.Dzięki niezapomnianemu pobytowi na wyspie i pomocnej interwencji Carmen, wspomnienia z Filipin będę miała bardzo przyjemne.Doprawione tylko pewną dozą przestrogi na przyszłość.








No comments:

Post a Comment