Translate

Thursday, July 19, 2012

Toalety i inne elektroniczne cuda.


Po wczorajszej pobudce o wschodzie słońca, dzisiaj Mąż wyraził zgodę na nieco dłuższe spanie.
7 godzin to jeszcze nie ideał, ale nie można mieć od razu wszystkiego. Przynajmniej na spokojnie spakowałam wszystkie rzeczy, które rzekomo zawsze rozrzucam po pokoju. Muszę tutaj dać małe sprostowanie – ja po prostu zajmuję strategiczne pozycje.

Funkcji więcej niż w mojej komórce.
Po wymeldowaniu się z pokoju, udaliśmy się do 'Zamku Osaka', położonego w centrum miasta, otoczonego przez kilka fos i całkiem spory park. Gorąc nadal nie odpuszczał, więc przyjęłam zasadę skakania z cienia w cień. Zamek wrażenie robi spore, choć z oryginalnej konstrukcji nie pozostało nic. W środku – wystawa poświęcona historii regionu i budowli fortecy. Mnie osobiście najbardziej zafascynowała …. toaleta. Tak wiem – aż wstyd się przyznać – ale jeśli sedes ma więcej funkcji niż nie jeden salon spa, można popaść w zachwyt. Standardowo: bidet na dwie strony z regulacją temperatury i ciśnienia wody oraz głośnik z odgłosem płynącej wody (tak do zagłuszenia :). Jako bonus: suszarka (właśnie tak – mała wysuwająca się rurka osuszająca zadek) i … możliwość masażu -małe prywatne trzesienie ziemi na kibelku.

I na co komu te wodorosty?
Szybka wizyta na poczcie (już się baliśmy że zamiast wysłać kartki, dostarczymy je osobiście) i dalej w poszukiwaniu fajnego miejsca na zjedzenie lunchu. Po drodze udało nam się uszczęsliwić dwóch Japończyków, z których jeden był wniebowzięty możliwością zrobienia sobie z nami zdjecia, a drugi tym że mógł z Mężem pogadać po angielsku. Brzuchy zostałe zapełnione 'okonomiyaki' w stylu osaczańskim – czyli bez makaronu. Jak na złość musieli mi dosypać rybno-wodorostowego świństwa i po raz kolejny Bartek musiał mnie ratować. (O przygodach z japońskimi rarytasami napiszę w sosobnym poście).



Jak przystało na mądrych i doświadczonych podróżników – odłożyliśmy pewną sumę na tzw. 'czarną godzinę'. Mając jednak w perspektywie rychły wylot, postanowilismy kupić jakieś drobne pamiątki. Z zapałem ruszyliśmy więc do dzielnicy sklepów. No i mały psikus. Centrum handlowe o powierzchni Pragi Południe i ledwo znalezione dwa sklepy, w których ceny od razu nas wygoniły. Stwierdziliśmy, że naszą szansą będzie lotnisko. Przewidywania się sprawdziły i prawie udało mi się zdenerwować Męża, kiedy musiał czekać, bo nie mogłam zdecydować się na wzór i kolor kosmetyczki. Takie tam babskie dylematy.

Odprawa w stylu Japońskim – czyli szybko, miło i przyjemnie. Ważne – i niech wszyscy to wiedzą: założyłam się z Bartkiem, że kto drugi przejdzie przez odprawę paszportową zje smażonego insekta.(wybraliśmy dwie różne kolejki) Mąż od dziś będzie pamiętał żeby nie ustawiać się za rodziną z dzieckiem – bo może się okazać że mają ich pięcioro. Bon apetit – kochanie :)

Samolot trochę opóźniony – ale to mało ważne. Okazało się, że to latające przedszkole. Ponad połowa pasażerów to dzieci. Wrzeszczące, krzyczące, płaczące,biegające – jednym słowem ...denerwujące. Co dziwne, część z nich to mali Japończycy – a do tej pory wszystkie japońskie dzieci jakie widziałam to małe śliczne aniołki. Nic to...piwo zawsze pomaga, jeszcze dwie godziny lotu. Może uda mi się nie udusić małego bachorka który sukcesywnie nokautuje moje krzesło.
Sayonara Japonio – Filipiny welcome to.




No comments:

Post a Comment