Po wczorajszej
pobudce o wschodzie słońca, dzisiaj Mąż wyraził zgodę na nieco
dłuższe spanie.
7 godzin to
jeszcze nie ideał, ale nie można mieć od razu wszystkiego.
Przynajmniej na spokojnie spakowałam wszystkie rzeczy, które
rzekomo zawsze rozrzucam po pokoju. Muszę tutaj dać małe
sprostowanie – ja po prostu zajmuję strategiczne pozycje.
Funkcji więcej niż w mojej komórce. |
Po
wymeldowaniu się z pokoju, udaliśmy się do 'Zamku Osaka',
położonego w centrum miasta, otoczonego przez kilka fos i całkiem
spory park. Gorąc nadal nie odpuszczał, więc przyjęłam zasadę
skakania z cienia w cień. Zamek wrażenie robi spore, choć z
oryginalnej konstrukcji nie pozostało nic. W środku – wystawa
poświęcona historii regionu i budowli fortecy. Mnie osobiście
najbardziej zafascynowała …. toaleta. Tak wiem – aż wstyd się
przyznać – ale jeśli sedes ma więcej funkcji niż nie jeden
salon spa, można popaść w zachwyt. Standardowo: bidet na dwie
strony z regulacją temperatury i ciśnienia wody oraz głośnik z
odgłosem płynącej wody (tak do zagłuszenia :). Jako bonus:
suszarka (właśnie tak – mała wysuwająca się rurka osuszająca
zadek) i … możliwość masażu -małe prywatne trzesienie ziemi na
kibelku.
I na co komu te wodorosty? |
Szybka wizyta
na poczcie (już się baliśmy że zamiast wysłać kartki,
dostarczymy je osobiście) i dalej w poszukiwaniu fajnego miejsca na
zjedzenie lunchu. Po drodze udało nam się uszczęsliwić dwóch
Japończyków, z których jeden był wniebowzięty możliwością
zrobienia sobie z nami zdjecia, a drugi tym że mógł z Mężem
pogadać po angielsku. Brzuchy zostałe zapełnione 'okonomiyaki' w
stylu osaczańskim – czyli bez makaronu. Jak na złość musieli mi
dosypać rybno-wodorostowego świństwa i po raz kolejny Bartek
musiał mnie ratować. (O przygodach z japońskimi rarytasami napiszę
w sosobnym poście).
Jak przystało
na mądrych i doświadczonych podróżników – odłożyliśmy pewną
sumę na tzw. 'czarną godzinę'. Mając jednak w perspektywie rychły
wylot, postanowilismy kupić jakieś drobne pamiątki. Z zapałem
ruszyliśmy więc do dzielnicy sklepów. No i mały psikus. Centrum
handlowe o powierzchni Pragi Południe i ledwo znalezione dwa sklepy,
w których ceny od razu nas wygoniły. Stwierdziliśmy, że naszą
szansą będzie lotnisko. Przewidywania się sprawdziły i prawie
udało mi się zdenerwować Męża, kiedy musiał czekać, bo nie
mogłam zdecydować się na wzór i kolor kosmetyczki. Takie tam
babskie dylematy.
Odprawa w
stylu Japońskim – czyli szybko, miło i przyjemnie. Ważne – i
niech wszyscy to wiedzą: założyłam się z Bartkiem, że kto drugi
przejdzie przez odprawę paszportową zje smażonego
insekta.(wybraliśmy dwie różne kolejki) Mąż od dziś będzie
pamiętał żeby nie ustawiać się za rodziną z dzieckiem – bo
może się okazać że mają ich pięcioro. Bon apetit – kochanie
:)
Samolot
trochę opóźniony – ale to mało ważne. Okazało się, że to
latające przedszkole. Ponad połowa pasażerów to dzieci.
Wrzeszczące, krzyczące, płaczące,biegające – jednym słowem
...denerwujące. Co dziwne, część z nich to mali Japończycy – a
do tej pory wszystkie japońskie dzieci jakie widziałam to małe
śliczne aniołki. Nic to...piwo zawsze pomaga, jeszcze dwie godziny
lotu. Może uda mi się nie udusić małego bachorka który
sukcesywnie nokautuje moje krzesło.
Sayonara
Japonio – Filipiny welcome to.
No comments:
Post a Comment